niedziela, 17 czerwca 2018

„Leda i łabędź”

„Jakże mogą odepchnąć przerażone palce
Pyszność pierzastą od ud rozluźnionych?
A ciało, przyduszone gwałtem w białej walce,
Nic nie czuje prócz bicia serca z jego strony.”
William Butler Yeats – „Leda i łabędź”
Florencja, luty 1542
Isabeau Licavoli zawahała się.
Wysokie szpilki po raz ostatni stuknęły o podłożę, a już w następnej sekundzie zapadła cisza, przerywana jej przyśpieszonym oddechem i szaleńczym biciem serca. Długi do ziemi, ciemny płaszcz, który miała na sobie, zafalował i otarł się o jej kostki, przyprawiając ją o dreszcz. Przylegający do jej ciała materiał skutecznie chronił ją przed zimnem, dreszcze jednak miału zupełnie inne źródło i była tego świadoma.
Temperatura już dawno spadła poniżej zera, ale nie przeszkadzało jej to. Nieruchomo stała w miejscu, a z ust raz po raz wydobywały jej się obłączki pary; jej oddech zamarzał, nikną we wszechogarniających ciemnościach, w których tonął ogród. W zimowym, lodowatym powietrzu unosił się delikatny zapach uśpionych kwiatów oraz charakterystyczna słodycz krwi nieśmiertelnych, którą byłaby w stanie rozpozna zawsze i wszędzie. Prócz jej oddechu i pulsu, żaden dźwięk nie zakłócał idealnej ciszy panującej w ogrodzie – nawet fontanna została wyłączona i starannie osuszona.
Isabeau doskonale dostrzegała zarys kamiennej misy oraz górującego nad nią marmurowego, wykończonego z nadmierną wręcz starannością posągu, przedstawiającego niezwykle urodziwą, młodą dziewczynę oraz rozpościerającego nad nią skrzydła łabędzia. Dobrze znała tę rzeźbę, w pewien sposób brutalną swoją drogą. Łabędzie zwykle kojarzyły się z pięknem i gracją; niezwykły ptak o śnieżnym upierzeniu oraz lśniących, puszystych skrzydłach – jednak nie tym razem. Stworzenie, które obejmowało dziewczynę, można było określić jako potężne, ale na pewno nie piękne. Doskonale widziała krzywiznę ostrego dzioba, wysadzane drogimi kamieniami, lśniące oczy oraz rozczapierzone, zaostrzone pazury. Łabędź przekrzywiał głowę, a jego roziskrzone spojrzenie skierowane było wprost na delikatne stworzenie; wydawał się ją obejmować, pożądliwy i niebezpieczny, na swój sposób… dominujący.
Uśmiechnęła się pod nosem. „Leda i łabędź”. Tej interpretacji jeszcze nie widziała, ale czy to miało znaczenie? Była piękna i przejmująca – wzbudzała w niej lęk – a Isabeau lubiła to poczucie zagrożenia, to poczucie władzy i pożądania, i…
Och, nie powinna była. Nie powinna była przychodzić, ale nie mogła się powstrzymać. Wiedziała, że popełnia błąd, a jednak łatwo było przekonać samą siebie, iż to jedynym, co tak naprawdę mogła zrobić. Jesteś mu to winna, wydawał się drażnić z nią cichy głosik w jej głowie.
Nie chcę mu niczego zawdzięczać, próbowała prostować, ale – cholera! – przecież jakaś część niej zdawała sobie sprawę z tego, że to wierutne kłamstwo. Mogła oszukiwać wszystkich w koło, ale nie siebie, a to, co przez cały ten czas czuła, stanowiło tak zabójczą i przyprawiającą o zawroty głowy mieszankę, że Beau już sama nie potrafiła określić, czego doświadcza tak naprawdę.
Nie mogła uwierzyć, że tutaj była – i że naprawdę zamierzała to zrobić. Na samo wspomnienie miała wrażenie, iż po raz kolejny jej serce rozpada się na malutkie kawałeczki; wrażenie było takie, jakby ktoś przeszył ją na wskroś włócznią albo czymś ostrym, a potem – tak dla lepszego efektu – szybkim, gwałtownym ruchem narzędzie przekręcił, by sprawić jej większe cierpienie. Wspomnienia zawirowały jej w głowie, walcząc o wypłynięcie na powierzchnię jej podświadomości, ale stanowczo zdusiła je w sobie, spychając w najciemniejsze zakamarki swojego umysłu. Wstrzymała oddech, mając wrażenie, że słodycz wypełniająca ogród nabiera na intensywności, a do wyjątkowej mieszanki wkrada się jakaś egzotyczna nuta – zapach cytryn… drzewka cytrynowe… – stanowczo powiedziała sobie, że to niemożliwe; że to tylko wrażenie. Energicznie potarła dłonie, nie po raz pierwszy przekonana, iż całe lepią się od krwi – szkarłatnej, gęstej, tak bardzo… znajomej.
Dość, powiedziała sobie stanowczo. Jesteś we Florencji. Daj sobie spokój, dowiedz się czego on chce i będzie po problemie.
Och, spodziewała się wielu rzeczy, ale na pewno nie tego, iż przeszłość odnajdzie ją akurat tutaj. Gdyby podejrzewała, już dawno by się wyniosła, a jednak – jak na ironię – mimo swoich zdolności, nie była w stanie przewidzieć tego, co się wydarzyło. Czuła niepokój, czasami dręczyły ją koszmary, jednak to…
I żeby na dodatek właśnie On…?
Świeże rany na plecach zapiekły, ale nie zwróciła na to uwagi. Część z nich zdążyła się już zabliźnić, choć wciąż potrzebowała czasu, żeby w pełni dojść do siebie. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że nigdy nie pozbędzie się śladów i aż trzęsła się zezłości, kiedy przypominała sobie tę całą krew oraz siatkę, którą tworzyły znaczące jej skórę rozcięcia. No i jeszcze ten ból… Ból byłby najgorszy, gdyby teraz nie towarzyszyło jej również upokorzenie.
Szybko odrzuciła od siebie nieprzyjemne myśli, dla zajęcia czymś umysłu ruszając przed siebie i machinalnie kierując się w stronę majaczącego w oddali posągu. Dopiero kiedy stanęła przed fontanną, mogła obejrzeć marmurowe dzieło w całej okazałości. Aż zadrżała, mając wrażenie, iż beznamiętne, okrutne łabędzia przeszywają ją na wskroś, zupełnie jakby to nie piękna Leda, ale właśnie ona była jego celem. Wzrok mimochodem powędrował w stronę kamiennej kobiety i coś przewróciło jej się w żołądku, kiedy uprzytomniła sobie, że rysy twarzy wyglądają… znajomo. Ach, czy Leda przypadkiem nie była Włoszką albo Francuzką? Gdyby tak było, poczułaby się spokojniej, ale mogła się założyć, że legendarna królowa Sparty nie szczyciła się aż tak egzotycznymi korzeniami. W takim razie…
Och, niemożliwe. To był przypadek – te zimne, nieruchome oczy i przenikliwe spojrzenie, które kierowała na łabędzia, również. Oczy jak oczy, a to, że równie dobrze mogłyby być barwy zamarzające wody, wcale jeszcze o niczym nie świadczyły.
Miała tego dość, a jedynym, czego tak naprawdę pragnęła, była możliwość odwrócenia się na pięcie i odejścia. Pragnęła nigdy się tutaj nie znaleźć; zdobyć się przynajmniej na odrobinę wysiłku, jakiego wymagałaby od niej wola, by zdobyć się na opuszczenie tego miejsca. Dlaczego tak łatwo poddała się pokusie, żeby tutaj przyjść, choć wcale nie musiała? Ulegając jego propozycji, jedynie przyznawała się do tego, że istnie choć cień dawnych uczuć, które łączyły ich w przeszłości, a to przecież nie była prawda! Na litość bogini, nie mogła być!
Wspomnienia, tak wiele wspomnień... Napierały na ściany mentalnego muru, którymi odgrodziła swój umysł, próbując je zatrzymać. Te wszystkie wspomnienia, nie tylko dotyczące tamtej nocy, kiedy widziała go po raz ostatni, ale również wiele innych, przechowywanych w najdalszych zakamarkach jej pamięci, ale nader drogich. Mogła oszukiwać innych, ale nie samą siebie i przecież doskonale wiedziała, iż nie wszystkie jej wyjaśnienia są sensowne. Gdyby chciała, mogłaby odejść jeszcze przed zachodem słońca, a jednak nogi same przywiodły ją tutaj.
Wciąż mogła odejść, ale…
– Nieważne – mruknęła stanowczym tonem, jakby to mogło ostatecznie powstrzymać wewnętrzne rozdarcie i uczynić sprawy prostszymi.
No cóż – nie zadziałało.
Na północ, jakieś sto pięćdziesiąt metrów dalej, widziała okazały, górujący nad ogrodem dom. To był dom, co do tego nie było wątpliwości, chociaż patrząc na skryty w mroku budynek, na myśl natychmiast nasuwało jej się słowo „rezydencja”. Utrzymany w antycznym stylu, bogato zdobiony budynek z czerwonej cegły, w świetle księżyca niemal czarny. Dwie kondygnacje, strzeliste okna i balkon w centralnej części – wszystko to wydawało się dziwnie znajome, a przy tym tak bardzo obce.
To był inny dom, w zupełnie innym miejscu, ale mimo wszystko…
Aniele?
Aż zabrakło jej tchu, kiedy obca myśl wślizgnęła się do jej umysłu. Nie usłyszała, żeby ktokolwiek był w pobliżu, a jednak znikąd w ciemności zamajaczyła szczupła, znajoma postać. Wyłonił się z cienia, zupełnie jakby stał tam od samego początku, już w następnej sekundzie spokojnym, ludzkim krokiem ruszył w jej stronę. Zauważyła go jedynie kątem oka i zesztywniała, powstrzymując się od odwrócenia w jego stronę. Pozwalanie, by jak gdyby nic przebywał tuż za jej plecami, stanowiło wyzwanie, ale nie zamierzała okazać zainteresowania, a tym bardziej udowodnić mu, że jakkolwiek napawał ją lękiem.
Drake Devile wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętała. Czarne włosy opadały mu na czoło, zmierzwione i tak ciemne, że niemal zlewały się z nieprzeniknionym mrokiem nocy. Mimo braku światła, doskonale widziała jego bladą skórę i szczupłą, ale umięśnioną sylwetkę. Jak zwykle nosił się w czerni, tym razem mając na sobą opadające na biodra lewisy oraz rozpiętą, skórzaną kurtkę. Mimo mrozu pod spodem miał jedynie prostą, bawełnianą koszulkę, dzięki czemu jak na dłoni widziała muskulaturę jego klatki piersiowej oraz ramion – tych samych, które niejednokrotnie ją obejmowały.
I które również tym razem zamknęły się wokół niej.
Nie zorientowała się, kiedy podkradł się tak blisko, ale nagle zniknął jej z oczu – tylko po to, by w następnej sekundzie otoczyć ją niczym cień. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc, sztywniejąc i próbując się oswobodzić, ale coś ją powstrzymało, przez co zaledwie przesunęła się o kilka centymetrów. Oczami wyobraźni widziała, jak na usta Drake’a wkrada się cyniczny, olśniewający uśmiech i jakaś część niej zapragnęła natychmiast zetrzeć mu go z ust, najlepiej pięścią – albo pocałunkiem.
Co ja, do diabła, wyprawiam?!, warknęła na siebie w myślach. Spróbowała wziąć się w garść, ale to było trudne, zwłaszcza, że otoczył ją jego słodki, lekko ostry zapach, przypominający najlepszą mieszankę męskich perfum oraz przypraw, których nigdy nie była w stanie zidentyfikować. Ten zapach przywoływał wspomnienia, przez co zachowanie bariery zaczęło kosztować ją jeszcze więcej energii, dając Drake’owi czas na działanie i czyniąc ją bezwolną.
– Dobry wieczór, księżniczko – wymruczał; jego głos był cichy i hipnotyzujący, owijał się wokół niej niczym aksamit, mieszając w głowie i wabiąc, choć próbowała się opierać.
Zamknęła oczy, usiłując zebrać myśli. Na karku wyczuła muśnięcie ciepłego oddechu, przyprawiając ją o dreszcze.
– Drake. – Och, uśmiechał się. Nie widziała jego twarzy, ale była pewna.
– Tak mam na imię – stwierdził i zabrzmiało to niemal pogodnie.
Poruszył się, a ona znów zadrżała, kiedy jego ramię otarło się o jej plecy. Ramiona ciaśniej owinęły się wokół niej, więc cofnęła się o krok, pozwalając, żeby przyciągnął ją do siebie. Jego oddech znów musnął jej kark, a już ułamek sekundy później miękkie wargi dotknęły wrażliwej skóry w tamtym miejscu.
Warknęła i odepchnęła go, nagle odzyskując nad sobą kontrolę. W ułamku sekundy odskoczyła na względnie bezpieczną odległość, gwałtownie obracając się w jego stronę i rzucając mu najbardziej chłodne ze spojrzeń na jakie było ją stać. Starała się nadać oczom ten charakterystyczny wraz, przyprawiający innych o szybsze bicie serca; ten zimny wyraz, który byłby w stanie zamrozić wodę, może nawet zabijać, gdyby…
Drake roześmiał się cicho, a jej omal nie trafił szlag. Nawet nie wyglądała zmieszanego albo jakkolwiek rozbawionego, jakby od samego początku spodziewał się po niej takiej reakcji. Bawił się z nią i najwyraźniej czerpał z tego przyjemność, prowadząc sobie tylko znaną grę – jej kosztem na dodatek.
– Przestań – syknęła, zaciskając dłonie w pięści. – Nie dotykaj mnie więcej.
– Och, Isabeau… – westchnął, kręcąc z niedowierzaniem głową. – Kiedyś ci się podobało, moja księżniczko. Nie powiesz mi, że cokolwiek zmieniło się w tej kwestii.
Zacisnęła usta, walcząc z pokusą, by ponownie na niego warknąć.
– Nie cokolwiek – przerwała mu. – Wszystko.
Nie odpowiedział, po prostu na nią patrząc. Stał na wyciągnięcie ręki, tak blisko, że nawet mimo dzielącej ich odległości czuła ciepło bijące od jego ciała. Ciemne oczy śledziły każdy najsubtelniejszy jej ruch, analizując go i wyciągając wnioski, których tylko ona mogła się domyślać.
Powoli wypuściła powietrze, siląc się na cierpliwość. Próbowała myśleć, ale przy nim to nie było możliwe, nawet mimo tych wszystkich lat, które minęły od ich ostatniego spotkania. Podobno czas leczył rany, ale najwyraźniej w jej przypadku bliższe prawdy wydawało się inne przysłowie – wyjątek potwierdza regułę. Myśląc o tym, miała ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem, co wydawało się nawet kuszącym rozwiązaniem. Gdyby roześmiała mu się w twarz i odeszła, wszystko wróciłoby do normy, a przynajmniej w to próbowała wierzyć.
Powinna była tak postąpić. Zrobiła błąd, przychodząc, ale kiedy podejmowała decyzję, naprawdę sądziła, że da sobie radę.
– Nie powinnam była przychodzić – powiedziała, spoglądając na niego z ukosa. – Nie powinnam… Idź do diabła, Devile – zirytowała się, bo zastąpił jej drogę, kiedy spróbowała go wyminąć.
– Z jakiegoś powodu tutaj przyszłaś – spoważniał, rzucając jej pełne samozadowolenia spojrzenie. – Może odświeżę ci pamięć… Dziękuję ci, Drake? – podsunął tonem, który można byłoby uznać za anielski, gdyby go nie znała.
Ledwo powstrzymała jęk frustracji, słysząc ten jego kpiarski ton i jakże trafne, bliskie prawdy słowa. Dobrze, miała powody do tego, żeby mu podziękować, a przynajmniej była mu to winna po tym, jak jej pomógł.
Może nawet to planowała. Może, bo kiedy przyszło co do czego, Drake w kilka chwil wytrącił ją z równowagi i to tak skutecznie, że zapragnęła znaleźć się gdziekolwiek indziej, byleby nie przy tym irytującym, cholernie seksownym mężczyźnie, którego…
Och, nienawidziła. Co innego mogłaby czuć po wszystkim, co się między nimi wydarzyło?
– Co takiego zaszło między tobą a Taylor, hm? – ciągnął Drake jak gdyby nigdy nic, właściwie nie odrywając od niej wzroku. – Nigdy nie widziałem, żeby ktoś aż do tego stopnia wytrącił ją z równowagi. Nie mam pojęcia, co jej powiedziałaś, ale jestem pod wrażeniem…
– Nie twój interes – warknęła, dumnie unosząc brodę. – Nikt nie kazał ci wtrącać się w to, co jest między mną a Taylor.
Chytry uśmieszek.
– Gdybym się nie wtrącił, skończyłoby się na czymś zdecydowanie gorszym niż kilka powierzchownych ran.
Kilka powierzchownych ran? To było niedopowiedzenie stulecia i on doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Kiedy Taylor skończyła, plecy Isabeau przypominały krwawą ranę, ale o tym zdecydowanie nie zamierzała Drake’owi przypominać – nie wspominając o tym, jak bardzo dręczyło ją to, że to jemu najprawdopodobniej zawdzięczała życie.
Nieważne. Jeśli tak, byli kwita. Życie za życie, choć wcale nie czuła się z tą myślą lepiej. Uratował ją, ale nie z myślą spłaty jakiegokolwiek długu, zwłaszcza, że w żaden sposób nie mógł być w stanie zadośćuczynić czegoś takiego. Nie tylko zabił, ale również skazał ją na cierpienie, które miało towarzyszyć jej aż do końca życia, a tego zdecydowanie nie zamierzała mu wybaczyć.
Życie za życie…
– Lubię ten posąg – zagaił, przenosząc spojrzenie wprost na wznoszące się nad nimi postacie. – To mój ulubiony motyw… Nie chciałabyś zostać moją Ledą, Isabeau? – Jeszcze mówiąc, przesunął się niczym cień, nieznacznie skracając dzielący ich dystans.
– Po moim trupie – odparła chłodno, modląc się o przynajmniej odrobinę cierpliwości, zwłaszcza, że jego ciemne oczy ponownie wylądowały na nim.
– Ona też tak mówiła… A przynajmniej tak sądzę. – Uśmiechnął się czarująco. – Według mitu, kiedy Zeus zakochał się w Ledzie, nawet odrzucenie nie było w stanie powstrzymać go od zdobycia jej. To, że miała męża, również nie.
– Nie jesteś bogiem, Drake.
Roześmiał się, szczerze i tak serdecznie, że aż zrobiło jej się gorąco. Jego przystojna twarz promieniała, jeszcze bardziej pociągająca, co doprowadzało ją do szaleństwa. Miała wrażenie, że jego śmiech owija się wokół niej, wabiąc i prowokując, przez co miała nieodpartą chęć, by rzucić mu się w ramiona i już nigdy więcej nigdzie nie odchodzić.
Nie mogła. Wiedziała o tym, zaraz zresztą się opamiętała, ale to i tak rozdzierało jej serce.
– Kiedy Leda odrzuciła Zeusa, ten przyszedł do niej pod postacią łabędzia – pięknego, pociągającego i… cóż, niebezpiecznego – podjął, a jego uśmiech stał się bardziej drapieżny, niemal zwierzęcy. – Nie mogła mu się oprzeć. Karmiła go, odwiedzała… Każdej nocy zabierała do swojej sypialni, nie przeczuwając podstępu.
– Była głupia – stwierdziła beznamiętnym tonem, ale czuła, że drży. Drake również ją wabił, a ona mu na to pozwalała, mimo świadomości czyhającego na nią niebezpieczeństwa. Gdyby chciał, mógłby ją zniszczyć i oboje zdawali sobie z tego sprawę. – Albo naiwna, ale to na jedno wychodzi.
– Hm… Ty nigdy nie byłaś naiwna, mój aniele – zauważył, spoglądając na nią spod długich, rzucających cienie na jego policzki rzęs.
– Nie nazywaj mnie w ten sposób – warknęła, wydymając usta.
Drake jedynie parsknął.
– O co chodzi, aniele? – zapytał, znów zbliżając się o krok. – Czyżbyś wolała, kiedy mówię na ciebie „księżniczko”?
Tym razem to ona zapragnęła się roześmiać, choć wcale nie odczuwała rozbawienia. Sytuacja zaczynała ją przerastać i była gotowa zrobić cokolwiek, byleby jakoś się od niego uwolnić.
– Jeśli coś wolę, to jedynie te momenty, kiedy milczysz.
– Auć… Potrafisz wbić człowiekowi nóż prosto w serce, księżniczko – powiedział, a ona aż zazgrzytała zębami.
– Nie pochlebiaj sobie – odgryzła się. – Jeśli komuś daleko jest do człowieka, to zdecydowanie tobie.
Chciała go zranić, jakkolwiek zdenerwować, ale wciąż osiągała zupełnie odwrotny efekt i nic nie wskazywało na to, by w najbliższym czasie sytuacja miała się zmienić. Drake nią manipulował, bawił się jej kosztem, a ona nie była w stanie zrobić niczego, żeby mu się przeciwstawić.
Ignorując jego uśmiech – to irytujące, ale i przyprawiające ją o szybsze bicie serca wygięcie warg – bezceremonialnie odwróciła się na pięcie. Chciała odejść, zwłaszcza, że nie była mu niczego winna, a gdyby została…
Nie, o tym nawet nie chciała myśleć.
– Nie tak szybko. – Nie wyczuła ruchu, ale to nie miało znaczenia, skoro nagle zmaterializował się tuż za nią, bez ostrzeżenia biorąc ją w ramiona. – Naprawdę sądzisz, że tak po prostu pozwolę ci odejść, Isabeau? Naprawdę…
Uderzyła go w twarz.
To było szybki, ale precyzyjny cios. Głuche plaśnięcie na moment zakłóciło ciszę nocy, niewiele głośniejsze od ich przyśpieszonych oddechów. Siła uderzenia odrzuciła jego głowę do tyłu, choć nawet to nie skłoniło go do zwolnienia uścisku, którym go otaczał.
– Puść! – warknęła, ale miała wrażenie, jakby mówiła do ściany.
– Nie. – Krótka, konkretna odpowiedź. Rzuciła mu nienawistne spojrzenie, z ponurą satysfakcją obserwując jak rumieniec na jego lewym policzku staje się coraz wyraźniejszy. – Pewnej nocy Leda wypiła za dużo i wróciła do pokoju odurzona winem. Czy wiesz, co wtedy zrobił Zeus?
– Żartujesz sobie ze mnie? – prychnęła, spoglądając na niego w taki sposób, jakby postradał zmysły.
Zignorował ją.
– Leda uległa. Poddała się chwili… – Bezceremonialnie odwrócił ją w swoją stronę, po czym stanowczo przyciągnął do siebie. Ich twarze znalazły się blisko siebie, tak blisko, że czuła jego oddech na twarzy; ledwo powstrzymała jęk, kiedy jego wargi poruszyły się, ocierając się o jej usta. – Później wydała na świat owoce tej miłości, bliźnięta Kastora i Polideukesa… Czyż to nie romantyczne zakończenie, Isabeau? – wyszeptał wprost w jej usta.
Wzdrygnęła się, siłą zmuszając się do tego, by móc odsunąć się od niego. Wciąż trzymał ją w ramionach, ale już bez groźby pocałunku i to była w stanie znieść.
– Byłaby, gdyby nie to, że Leda wydała na świat jajka – wymamrotała, próbując zepsuć nastrój, ale głos jej drżał i efekt okazał się marny.
– Isabeau…
Zacisnęła powieki, próbując jakkolwiek się od siego odciąć.
– Puść mnie.
Nie zareagował, ale ręce mu zadrżały. Czuła, że na nią patrzy, tak intensywnie, jakby był w stanie przeniknąć do jej duszy.
– Jeśli teraz to zrobię, widzimy się po raz ostatni – usłyszała i aż zawirowało jej w głowie. – Odejdź, a staniesz mi się obca. Odejdź, a już bez znaczenia będzie dla mnie to, czy cokolwiek będzie ci zagrażać.
Milczała, wciąż drżąc, ale to i tak nie miało znaczenia, bo nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Sekundy mijały, ciągnąć się w nieskończoność, a ona zaciskała powieki, czując jak od nadmiaru emocji jej już i tak rozbita dusza dzieli się na jeszcze drobniejsze kawałeczki i…
Właśnie wtedy dłonie Drake’a zniknęły. Wycofał się powoli, bez słowa, tak samo cicho i niepostrzeżenie, jak wcześniej się pojawił.
Kiedy otworzyła oczy, była w ogrodzie sama.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz