niedziela, 17 czerwca 2018

„Niosąca radość”


Londyn, sierpień 1649/luty 1650
Lawrence otworzył oczy. Brak drobnej, skulonej sylwetki u jego boku był pierwszą rzeczą, którą zarejestrował w rozespaniu.
– Beatrycze?
Ciemność zdawała się pochłaniać jej imię, jakże ciepłe w porównaniu z panującym dookoła mrokiem. Był środek nocy, dlatego nieobecność Beatrycze wydawała się tym bardziej niewłaściwa – dlaczego, do diaska, miała gdziekolwiek wychodzić?
Coraz bardziej się o nią martwił, chociaż być może nie powinien mieć żadnych podstaw. Była w ciąży, a kobieta w takim stanie rządziła się własnymi prawami. Poza tym, jakby nie patrzeć to była Beatrycze – jego Beatrycze, „niosąca radość”, jak zwracał się do nie pieszczotliwie, lubiąc dosłownie tłumaczyć jej imię. Pasowało do niej idealnie, bo była niczym gorący płomień: energiczna, pełna uczuć, a przy tym tak bardzo specyficzna. Wieczna indywidualistka i tak pomysłowa istota, że czasami doprawdy zadziwiała go swoimi propozycjami.
A jednak w ostatnim czasie coś się zmieniło. Wystarczyło o tym, że pomyślał, jak zareagowała, kiedy dowiedziała się, że nosi pod sercem dziecko – chyba nigdy nie miał tego zapomnieć. Tym bardziej, że początkowo po prostu nie uwierzył, tak niedorzecznie wydawało się to brzmieć, bo początkowo usłyszeli o tym od kobiety, którą wszyscy uważali za szaloną albo – co paradoksalnie wydawało się bardziej prawdopodobne – za czarownicę.
Beatrycze twierdziła, że to bzdura. Ha! Ta istota oczarowałaby diabła, gdyby trzeba było, kiedy zaś zauważył, że i tak lepiej byłoby jej unikać, rzuciła się na niego z pazurami niczym dzika kotka. Momentalnie musiał ulec i zacząć przepraszać, bo groziła awanturą na pół Londynu, a tego zdecydowanie chciał uniknąć. Zdążył już przywyknąć do niecodziennych i w znamienitej większości różnych od jego własnych poglądów swojej żony (oraz tego, że zawsze wiedziała jak sprawić, żeby przyznał jej rację) i wtedy były tak samo, chociaż może jednak popełnił błąd.
Tym bardziej, że kobieta, której tak zaciekle broniła Beatrycze znikąd pojawiła się przed nimi. Zignorowała go, zupełnie jakby był powietrzem, intensywne spojrzenie czekoladowych oczu wbijając w złotowłosą piękność, którą miał szczęście nazywać żoną. Oboje zamilkli – Beatrycze również, a to już było osiągnięcie, bo kiedy zaczynała mówić, nic nie było w stanie powstrzymać jej przed dokończeniem myśli – i po prostu patrzyli na przybyszkę, nie do końca wiedząc czy w tym momencie powinni uciec, przeprosić, czy może zrobić jeszcze coś innego.
Kobieta przez monet jeszcze na nich patrzyła, a potem bez ostrzeżenia upadła na kolana i to tuż przed oszołomioną Beatrycze. Pamiętał, że wtedy cofnęła się o krok i to tak gwałtownie, jakby się paliło – jakby ten gest był ostatnim, który chciała zobaczyć i który sprawiał, że w jednej chwili zapragnęła znaleźć się gdzieś daleko.
– O nie, nie, nie – zaprotestowała, kręcąc głową tak zamaszyście, że jej złociste kosmyki zafalowały wokół twarzy. – Proszę wstać… Proszę wstać! – powtórzyła głośniej, ale kobieta nie zareagowała, przynajmniej do momentu, w którym to spanikowana Beatrycze nie spróbowała przykucnąć, żeby samej ją podnieść.
Kobieta odsunęła się, żeby dziewczyna nie była w stanie jej dotknąć.
– Dlaczego? – zapytała. – Przed tobą, pani, powinno się klękać. Widzę to, czuję… Sama pani wie najlepiej, że tak jest. Pani i każda córa, która urodzi się w tej rodzinie… – zaczęła, a Beatrycze aż zachłysnęła się powietrzem.
– Nie mamy dzieci – powiedziała stanowczo, ale to bynajmniej nie zbiło kobiety z pantałyku.
Uśmiechnęła się.
– Och, ależ oczywiście. Ale przecież to kwestia czasu, prawda? – zapytała spokojnie, wpatrując się w płaski brzuch Beatrycze tak intensywnie, jakby chciała tym spojrzeniem przeniknąć ją na wskroś.
A Beatrycze zareagowała w najmniej oczekiwany sposób, bo momentalnie – chyba nie bardzo się nad tym zastanawiając – odepchnęła kobietę od siebie i poderwała się do biegu. Od razu ruszył za nią, chociaż nie było szans, żeby zdołał ją dogonić – była tak zwinna i lekka, że nigdy za nią nie nadążał. Ale przynajmniej wiedział, gdzie najprawdopodobniej się uda – i nie pomylił się, chociaż do samego końca miał pewne obawy.
Kiedy dotarł na miejsce, Beatrycze już nie wyglądała na skorą do ucieczki – wręcz przeciwnie: siedziała w bezruchu, wpatrując się w przestrzeń. Miała swoje miejsce, spory kawałek poza granicą miasta do którego przychodzili zwłaszcza latem – zawsze była w stanie nakłonić ją, żeby się gdzieś z nią ruszyć. Tym razem jednak, kiedy wyszedł na zalaną słońcem polanę, tuż przy brzegu rzeki, poczuł się jak intruz; jak obcy, który nie jest w tym miejscu mile widziany.
Beatrycze siedziała po turecku na zawieszonej na gałęzi starego buku huśtawce, bujając się leniwie i wpatrując w rozciągniętą poniżej rzekę. Nawet jeśli zauważyła, że przyszedł, nie dała nic po sobie poznać. Stanął w miejscu, nie do końca pewien, czy powinien do niej podejść, czy raczej wrócić do domu, dlatego postanowił po prostu biernie ją obserwować.
Była piękna – pod każdym względem. Znał doskonale każdy szczegół jej urody, każdą krzywiznę jej ciała i twarzy. Miała złociste włosy, spływające niczym olśniewający welon aż do samego pasa; teraz podrygiwały wraz z nią, przy każdym ruchu bujającej się coraz wolniej huśtawki, wychwytując każde załamanie światła, które wydobywało z nich jaśniejsze refleksy. Siedziała do niego tyłem, więc nie widział jej twarzy, ale bez trudu był w stanie sobie wyobrazić jej idealne proporcje oraz niesamowity błękit jej oczu. Chyba nigdy nie widział takich tęczówek – tak bardzo intensywnych, dużych i na dodatek otoczonych złocistymi cętkami… Jej oczy były niesamowite, podobnie zresztą jak ona sama.
Huśtawka zatrzymała się, ale Beatrycze nie wprawiła jej ponownie w ruch. Przez moment jeszcze siedziała w milczeniu, po czym bez ostrzeżenia odwróciła się i spojrzała wprost na niego. Nie uśmiechała się, kiedy zaś podchwycił jej spojrzenie, niemal z przerażeniem uświadomił sobie, że płakała. Jej oczy lśniły jeszcze bardziej intensywnie niż zwykle, na długich rzęsach zebrało się zaś tyle złotych kropli, że aż nie mógł na to patrzeć.
Drgnął, walcząc z narastającym pragnieniem, żeby jak najszybciej rzucić się do ucieczki. Zdecydowanie nie należał do tego typu mężczyzn, którzy potrafią pocieszyć kobietę, ale przecież nie mógł jej zostawić. Cholera, ale w takim razie, co właściwie powinien zrobić, skoro nawet nie wiedział, co się stało.
Beatrycze westchnęła i przekrzywiła głowę, jakby chciała przypatrzeć mu się pod innym kątem.
– Podejdziesz w końcu do mnie? – zapytała mocnym głosem, chociaż miał wrażenie, że nieco podłamał się jej się przy samym końcu. – Lawrence, proszę… – dodała naglącym tonem, rozprostowując nogi i przesuwając się na sam skraj huśtawki, żeby zrobić mu trochę miejsca i pokazać, czego oczekuje.
Nie potrafił jej odmówić. Niczym automat ruszył w jej kierunku, kiedy zaś zawahał się przed dołączeniem do niej na huśtawce (Dobry Boże, to po prostu wydawało mu się idiotyczne!), pociągnęła go za ramię tak gwałtownie, że stracił równowagę i udało jej się wepchnąć go do rzeki. Poderwał się, ledwo powstrzymując się od wyrzucenia z siebie słów, które zdecydowanie nie pasowało pastorowi.
Beatrycze roześmiała się tak czysto i hipnotyzująco, że momentalnie przestał się na nią denerwować. Kiedy wyszedł z wody – rzeka w tym miejscu miała jakieś pół metra – znów bujała się na huśtawce, tym razem tak mocno, że przy największym wychyleniu omal nie osiągała idealnego pionu; bał się, że spadnie albo zaraz przeleci nad gałęzią, ale nie odważył się zwrócić jej na to uwagę, bo i tak by nie posłuchała.
– Beatrycze? – rzucił, kiedy jej drobna sylwetka mignęła mu na tyle blisko ziemi, żeby nie musiał krzyczeć, by go usłyszała.
– Hm? – Zaparła się nogami o ziemię, żeby być w stanie wytracić prędkość. Mocno przytrzymała się podtrzymujących huśtawkę lin, żeby nie polecieć do przodu, po czym wbiła w niego spojrzenie swoich błękitnych oczu.
– Dlaczego uciekłaś? – zapytał, bo chociaż musiała sobie zdawać czego będzie chciał się dowiedzieć, uparcie odsuwała moment konieczności odpowiedzi w czasie. – Co tam się stało? Mówiłem ci, że ta kobieta…
Zmrużyła oczy w ten charakterystyczny sposób, który zawsze podpowiadał mu, kiedy może spodziewać się kłótni, dlatego zamilkł, decydując się nie kończyć zdania. Minęła dłuższa chwila, zanim Beatrycze z westchnieniem mu odpowiedziała:
– Jestem w ciąży.
Spojrzał na nią, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Nic mu się nie zgadzało, tym bardziej, że powiedziała mu to na krótko po tym, jak zasugerowała im to ta dziwna kobieta. Nie mógł uwierzyć – nie w to, że mogła być w ciąży, bo kiedy zaczął liczyć, wszystko wydawała się jak najbardziej prawdopodobne; chodziło przede wszystkim o to, że jego żona mogła wierzyć w słowa jakiejś szarlatanki.
– Zaraz… Że co? – Z pewnością nie miał zostać mistrzem taktu i trafnych odpowiedzi. – Beatrycze, tym się przejmujesz? Na litość Boską, co tamta kobieta…
– Ona nie musiała mi mówić. Podejrzewałam od kilku dni – przerwała mu, w zmyśleniu kładąc dłoń na brzuchu.
Kiedy do oczu znów napłynęły jej łzy, momentalnie zapaliła mu się czerwona lampka, nakazująca natychmiastową reakcję.
– Nawet jeśli, o co chodzi? – zapytał, próbując zacząć oswoić się z myślą, że będą mieli dziecko. Co było w tym złego. – Nie rozumiem… Nie chcesz mieć dzieci? – zapytał, unosząc w zaskoczeniu jedną brew ku górze.
Spojrzała na niego skrzywdzonym wzrokiem, przez co poczuł się tak, jakby właśnie ją spoliczkował. A przecież nie chciał powiedzieć nic złego!
– Chcę! Oczywiście, że chcę, ale… – Zacisnęła usta w wąską linijkę; broda jej drżała, zapowiadając wybuch płaczu. – A zresztą, ty i tak tego nie zrozumiesz – stwierdziła i znów zamierzała rozbujać huśtawkę, żeby nie musieć kontynuować rozmowy.
Tym razem nie zamierzał jej pozwolić. Pośpiesznie chwycił na jedną z lin, nie pozwalając jej wzbić się w powietrze.
– To mi wyjaśnij – zaproponował spokojnie, siląc się na jak najłagodniejszy ton. – Skoro chcesz mieć dzieci, gdzie leży problem? – zapytał. – Ja się cieszę… – uświadomił sobie nagle. – A przynajmniej cieszyłbym się, gdybym nie musiał widzieć, jak płaczesz – dodał, chociaż obawiał się, że przez to zacznie się obwiniać.
Wbiła wzrok we własne dłonie i przez moment bawiła się nimi, raz po raz splatając i rozplatając palce. Zaczęła obracać ślubną obrączkę, którą miała na serdecznym palcu, przynajmniej do momentu, w którym nie chwycił jej za rękę.
– Trycze? – zapytał naglącym tonem, wykorzystując skrót jej imienia, którego czasem w pieszczotliwym znaczeniu używał.
Jęknęła.
– Chodzi o to, że tamta kobieta powiedziała, że będziemy mieli córkę! – wyrzuciła z siebie na wydechu.
Lawrence całkowicie zgłupiał, bo to była ostatnia rzecz, jaką wziąłby pod uwagę, roztrząsając jej reakcję. No dobrze, oczywiście jak każdy ojciec wolał mieć syna, ale co złego byłoby w tym, gdyby mieli córkę? Gdyby na dodatek przejęła urodę Beatrycze, mógłby cieszyć się obecnością dwóch cudownych aniołów w swoim życiu.
Spojrzał na nią pytająco.
– Po pierwsze, co złego byłoby w tym, że będziemy mieli córkę? – zapytał, ostrożnie dobierając słowa. – A po drugie, dlaczego słuchasz słów tej cza… Tej kobiety – poprawił się pośpiesznie, chociaż w roztrzęsieniu Beatrycze chyba wyjątkowo nie podchwyciła tego, że omal się nie przejęzyczył.
– Mówiłam ci, że tego nie zrozumiesz… – Westchnęła. – Dobrze, niech będzie. Pamiętasz po ile lat miała moje siostry, kiedy umarły? – zapytała, tym samym sprawiając, że zaczął rozumieć jeszcze mniej.
– Umarły młodo – przypomniał sobie. Przecież w obu przypadkach sam ją pocieszał! – Ale co to ma do rzeczy? – dociekał, pocierając jej dłonie.
– Moja babka umarła młodo. Moje ciotki poumierały, moje kuzynki… Dalej nie rozumiesz, dlaczego nie chcę mieć córki? – zapytała płaczliwie. – Co ja zrobiłam? – jęknęła i znów zaczęła płakać, tym razem wprost w jego tors, mocząc mu łzami i tak już całkowicie przemoczoną wodą z rzeki koszulę.
Przytulił ją machinalnie, próbując nadążyć nad jej tokiem rozumowania i starannie analizując każde jej słowo. Poczuł pewną obawę, kiedy zauważył pewną prawidłowość w tym, co mówiła, ale jedna rzecz nie dawała mu spokoju.
– Poczekaj, moja ty radości – przerwał, odsuwając ją na długość wyciągniętych ramion. – Dlaczego, na litość Boską, zakładasz, że stanie się coś złego? Przecież ty wciąż żyjesz, wciąż jesteś ze mną…
W jej oczach pojawiła się panika, jakby poruszył temat, którego za wszelką cenę starała się uniknąć. Znów wbiła wzrok w swoje dłonie, po czym przejechała wierzchem kciuka po wnętrzu swojej dłoni – konkretnie po tym wgłębieniu, który niektórzy nazywali „linią życia”, chociaż nie miał pewności kto właściwie wierzył w takie brednie.
– Jeszcze… – wyszeptała, a Lawrence poczuł nieuzasadniony niepokój, zupełnie jakby Beatrycze wiedziała o czymś, o czym sam nie miał pojęcia.
Wierzył czy nie, musiał przyznać, że jej linia życia była dziwnie krótka – nagle urywała się w połowie. Co prawda to nic nie znaczyło, ale kiedy słuchał tego wszystkiego, co ją w tym momencie dręczyło…
– Bzdura – stwierdził, chociaż nie był pewien czy odpowiada na jej słowa, czy może własne wątpliwości.
Spojrzała na niego i pokręciła głową. Nic nie odpowiedziała i omal nie westchnął z frustracji na myśl o tym, że do tego wszystkiego mogła się teraz na niego obrazić.
Nie obraziła.
– No dobrze, powiedzmy, że masz rację – odezwała się w końcu, pociągając nosem. – Dobrze, uznajmy, że mówię bzdury i to niekoniecznie musi być dziewczynka – ciągnęła, głaskając na tę chwilę płaski brzuch. – Możesz mi coś obiecać? – poprosiła cicho, spoglądając na niego tymi swoimi intensywnie niebieskimi oczami.
Nawet się nie zastanawiał.
– Oczywiście – zapewnił.
Potrząsnęła głową.
– Nie, zastanów się, zamiast od razu mi odpowiadać – skarciła go. – Bo to naprawdę ważne – nalegała, ujmując jego dłonie w swoje i ściskając je najmniej jak potrafiła. Musiał przyznać, że była silna.
Odczekał moment, walcząc z pragnieniem wywrócenia oczami. Przecież oczywiste było to, że niezależne od tego, jak niedorzeczna czy skomplikowana miała być jej prośba, i tak zgodziłby się na wszystko, byleby ją uszczęśliwić.
– W porządku, więc o co chodzi? – zapytał, starając się zachować pełną powagę i zareagować tak, jak mogła od niego oczekiwać.
Skinęła z uznaniem głową.
– Chcę, żebyś mi obiecał, że jeżeli nagle mnie zabraknie… Nie, słuchaj mnie – zdenerwowała się, kiedy otworzył usta, żeby zaprotestować. – Jeżeli nagle mnie zabraknie, masz zrobić wszystko, byleby naszemu dziecku nie stała się krzywda. Rozumiesz mnie? – zapytała tak poważnym tonem, że nie pozostało mu nic innego, jak skinąć głową.
– Oczywiście.
Przez moment analizowała jego obietnicę, po czym najwyraźniej uznała, że odpowiedział szczerze, bo pokiwała głową i uśmiechnęła się przez łzy. Miał mnóstwo pytań, zanim jednak którekolwiek z nich zadał, nagle zarzuciła mu obie ręce na szyję i przywarła do niego, wpijając się wargami wprost w jego usta. Oszołomiony odwzajemnił pocałunek i porwał ją na ręce, momentalnie zapominając o wszystkim tym, co zamierzał jej powiedzieć.
Od tamtego czasu minęły dwa miesiące, a jednak Beatrycze zawsze znajdywała sposób, żeby przestał się zadręczać tamtą rozmową nad jeziorem. Teraz już nie mieli wątpliwości, że była w ciąży – zawsze była tak drobna i szczupła, że nawet we wczesnym stadium, jej brzuch był wyraźnie zaokrąglony – nie wyglądała jednak jakby się przejmowała tym, czego może się spodziewać przy porodzie. Być może go oszukiwała, a może po prostu sama doszła do wniosku, że płeć tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia.
Nie zmieniało to jednak faktu, że czasami przyłapywał ją na tym, jak wpatruje się w przestrzeń, głaskając brzuch i wyraźnie nad czymś rozmyślając. Innym razem budził się w środku nocy, dokładnie jak teraz, nie zastając jej u swojego boku. Cokolwiek starała się okazywać, wiąż miała pewne obawy.
Wyszedł z ich wspólnej sypialni na korytarz, nasłuchując i próbując zorientować się, gdzie też Beatrycze mogła się udać. Być może niepotrzebnie się martwił, ale czuł się nieswojo, kiedy nie miał jej przy sobie – poza tym to nie zmieniało faktu, że coraz bardziej się o nią martwił. O nią i o dziecko, bo byli nierozerwalnie związani.
Usłyszał coś, co przypominało śmiech przez łzy i momentalnie przyśpieszył, bez trudu rozpoznając jej głos. Znalazł ją w łazience, skulną na podłodze; siedziała z kolanami pod brodą, w samej koszuli nocnej, która idealnie przylegała do jej drobnej sylwetki, ukazując doskonałość jej smukłego ciała.
A potem uświadomił sobie, że siedziała w kałuży krwi i strach ścisnął go za gardło.
– Beatrycze…? Co…? – zaczął, absolutnie oszołomiony. Nie miał pojęcia, co powinien w tym momencie zrobić.
Ale ona się roześmiała.
– Och, Lawrence? Lawrence! – Poderwała się z lekkością i wpadła mu w ramiona. – Już jest wszystko dobrze! Och, już wszystko wiem! – zaświergotała, zupełnie jakby nic się nie stało i właśnie nie traciła ciąży.
– Jak to jest dobrze? – powtórzył oszołomiony. – Beatrycze, coś ty zrobiła? – zapytał, bo nagle naszło go niepokojące wrażenie, że…
Odsunęła się i zmarszczyła brwi; w jej oczach pojawiło się zrozumienie, kiedy domyśliła się, co w tym momencie musiał myśleć.
– Co? Och, to nie tak! – zaprotestowała wstrząśnięta. – Ta krew… Ja… – Z westchnieniem podsunęła mu pod nos rozprostowaną dłoń, żeby zaprezentować głębokie, długie na trzy centymetry rozcięcie. – Nie straciłam ciąży. Po prostu się skaleczyłam – wyjaśniła spokojnie i nagle znów się roześmiała.
– Wykrwawiasz się i to cię cieszy? – zapytał w osłupieniu, szukając czegoś, czym mógłby zatamować krew. Jego wzrok zatrzymał się na krótkim, ostrym nożu, który dostrzegł na podłodze, tuż obok miejsca, gdzie znalazł Beatrycze. – Skaleczyłaś się? – powtórzył sceptycznie.
Powędrowała za jego spojrzeniem i drgnęła.
– Mhm, tak. Musiałam coś sprawdzić – wyjaśniła wymijająco i znów zarzuciła mu ręce na szyję. – Lawrence, już wiem! Będziemy mieli syna. To nie córka, to nie będzie córka… – powtarzała niczym w transie, przytulając go tak mocno, że chyba byłaby w stanie go udusić. – Teraz już jestem pewna. Nawet nie wiesz, jak się cieszę!
Przytulił ją oszołomiony, ale nic nie powiedział. Nie rozumiał, co zrobiła i dlaczego, ale postanowił nie ingerować. Jeśli to miał być sposób na to, żeby zakończyć to całe szaleństwo i ją uszczęśliwić…
No cóż, najważniejsze, że jeśli wierzyć jej słowom, nie zamierzała się zabić…

Beatrycze zwinęła się z bólu. Ktokolwiek twierdził, że poród jest łatwy, nigdy chyba nie doświadczył prawdziwego bólu. Od jakiegoś czasu przygotowywała się na to, że będzie bolało, ale to, co w tym momencie czuła, przeszło jej najśmielsze oczekiwania. A jakby tego było mało, wszyscy – Lawrence i znachorka, którą udało mu się na czas sprowadzić – bezsensownie powtarzali, żeby parła, bo to już prawie koniec.
Z tym, że ona nie miała już siły. Czuła, że dłużej nie wytrzyma i za chwilę po prostu straci świadomość z bólu. Nie mogła sobie na to pozwolić – nie, kiedy wiedziała, że kiedy zamknie oczy, już nigdy więcej ich nie otworzy. Skoro już miała umrzeć, chciała najpierw zobaczyć swoje dziecko – przynajmniej ten jeden raz.
Nagle poczuła ogromny żal. Gdyby tylko chciała, mogłaby zyskać przynajmniej kilka lat – podobno matka jest w tym okresie dziecku najbardziej potrzebna – ale to byłoby zbyt okrutne, gdyby nagle zabrakło jej, kiedy mały już ją pozna. Nie, dla wszystkich lepiej było, żeby umarła teraz, skoro było to nieuniknione.
Czuła rozrywający ból oraz pieczenie znamienia, które od urodzenia miała na łopatce – dziwnie przypominającego kwiat róży. W ostatnim czasie pociemniało, dlatego była świadoma, że to się zbliża i wkrótce będzie musiała odejść. Zawsze o tym wiedziała, dlatego tak bardzo bała się wydać na świat córeczkę – żeby nie przekazać tego przekleństwa dalej. Męskiej linii jej rodziny to zupełnie nie dotyczyło.
Chłopiec. Nie mogła się pomylić. To musiał – po prostu musiał – być chłopiec…
Aż wrzasnęła z bólu, kiedy ten przybrał na sile, a później nastąpiła tak niewysłowiona ulga, że przez moment myślała, że już umarła. Ale potem usłyszała tryumfalny okrzyk wyraźnie uszczęśliwionego Lawrence’a i dziecięcy płacz, który sprawił, że na moment naprawdę udało jej się rozluźnić.
– Miałaś rację. – Twarz męża nagle znalazła się w zasięgu jej wzroku. – Nie mam pojęcia jak to zrobiłaś i dlaczego musiałaś do tego otwierać sobie żyły – powiedział tak cicho, żeby tylko ona usłyszała – ale naprawdę miałaś rację. To chłopiec – oznajmił.
Uśmiechnęła się, chociaż przed oczami tańczyły jej kolorowe plamki i czuła, że ma coraz mniej czasu.
– Zapominasz, że zawsze mam rację – powiedziała cicho. – Daj mi… Chcę go zobaczyć – poprosiła z nutką determinacji, która Lawrence’a zdziwiła, ale przynajmniej po chwili poczuła drobne ciało na swojej piersi.
Odetchnęła z ulgą i przyjrzała się dziecku, czując, że zaczyna się uśmiechać. Był podobny do Lawrence’a – bardzo, chociaż wszystkie dzieci zazwyczaj wyglądają tak samo. Ale naprawdę widziała podobieństwo, zarówno w kolorze oczu, jak i jasnych włosach – jego oczy były po prostu niebieskie, pozbawione domieszek złota, którymi zawsze tak bardzo wszyscy się zachwycali. To dobrze, bardzo dobrze…
Tak mało czasu…
Ale przecież musiała coś jeszcze powiedzieć.
Zmusiła się do otwarcia oczu.
– Carlisle… – wyszeptała.
Lawrence znów nad nią zawisnął.
– Że co? – zdziwił się.
Wysiliła się na uśmiech.
– Kiedyś zapytałeś mnie o imię, ale powiedziałam, że nie mam pojęcia. Teraz wiem. Carlisle – powiedziała stanowczo.
Wywrócił oczami, po czym się uśmiechnął. Wiedziała, że się zgodzi.
– A niech ci będzie – zgodził się pozornie łaskawie, ale po uśmiechu poznała, że jemu również się podoba. Bez żadnych ukrytych znaczeń, oryginalne i ładne. Dokładnie tak, jak chciała od początku. – Beatrycze? – dodał, nagle się niepokojąc, kiedy zobaczył, jak ponownie zamyka oczy i z trudem je otwiera.
– Jestem zmęczona – wydyszała, co nawet nie było tak do końca kłamstwem. – Pamiętasz, co mi kiedyś obiecałeś? – dodała pośpiesznie.
W jego oczach dostrzegła niedowierzanie.
– Pamiętam, ale dlaczego… – zaczął, ale nie zamierzała pozwolić mu dokończyć myśli; pokręciła głową.
– Wiesz przecież, że cię kocham. – Coraz mniej czasu… – Pamiętaj, że obu was kocham – dodała, a potem jakby poddała się, w końcu zamykając oczy i pozwalając, żeby otoczyła ją nieprzenikniona ciemność.
Czas wracać do domu, przeszło jej przez myśl i to była ostatnia rzecz jaką pomyślała.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz