niedziela, 19 sierpnia 2018

Rozdział IV

Własny krzyk ją ogłuszył. Pamiętała, że zakryła uszy dłońmi, jakby chcąc bronić się nie tylko przed koniecznością szlochu, który wyrwał się z jej piersi, ale przede wszystkim prawdą, której tak bardzo nie chciała przyjąć. Miała wrażenie, że gdzieś w tym wszystkim usłyszała swoje imię, ale to równie dobrze mogło być wyłącznie wytworem jej wyobraźni. Wszystko wydawało się prawdopodobne, będąc jednocześnie trudną do zrozumienia, skomplikowaną mieszanką emocji, dźwięków i bliżej nieokreślonych kształtów.
Wszelakie bodźce dochodziły do niej jakby z oddali, co prawda bardzo żywe, ale mimo wszystko przytłumione. Słyszała, ale nie słyszała; patrzyła, a jednak nie potrafiła skupić się na niczym, co działo się wokół niej. Z tego powodu nie od razu zarejestrowała moment, w którym Marcus pojawił się w zasięgu jej wzroku, ociekając wodą i niosąc w ramionach drobną, bezwładną postać.
– Cassie… – wyrwało jej się. Przynajmniej chciała wypowiedzieć imię siostry, choć to było ledwo słyszalne przez szloch. – Cassie!
Spróbowała poderwać się na nogi, ale te prawie natychmiast odmówiły jej posłuszeństwa. Znów wylądowała na ziemi, wspierając się na rękach i rozgrzebując palcami ziemię. Chciała coś zrobić, ale wymykające się spod kontroli ciało skutecznie jej to uniemożliwiało. Potykała się raz po raz, zbyt roztrzęsiona i nieporadna, by choćby skupić się na słowach wołającego coś do niej Marcusa, a co dopiero podjąć jakiekolwiek działanie.
Miała ochotę dopaść do mężczyzny i porządnie nim potrząsnąć. „Ratuj ją!” – cisnęło jej się na usta, a jednak nie była w stanie wykrztusić z siebie nawet słowa. Mogła co najwyżej stać nad nim i zawodzić, chociaż to w niczym nie ułatwiało. Była bezużyteczna, ale chociaż zdawała sobie z tego sprawę, nie potrafiła zapanować nad sobą na tyle, by cokolwiek zmienić.
– Beatrycze… Trycze, na litość Boską! – Aż wzdrygnęła się, kiedy do Marcus znalazł się przed nią, bezceremonialnie chwytając ją za ramiona. Spojrzała na niego rozszerzonymi do granic możliwości oczyma, wciąż nie będąc w stanie skupić na jego twarzy. – Musisz mi pomóc.
– Ja… Cassie…
Mężczyzna mocniej zacisnął dłonie na jej barkach. Gdzieś ponad jego ramieniem widziała blade, całkowicie bezwładne ułożonej na trawie siostry. Obraz rozmazywał się przed oczami Beatrycze, ale zdążyła zauważyć, że ta wyglądała trochę jak porzucona, pozbawiona życia laleczka z porcelany. Tak bardzo blada, nieruchoma i całkowicie…
– Beatrycze!
W chwili, w której Marcus podniósł głos, poczuła się trochę tak, jakby ją uderzył. Wzdrygnęła się i spojrzała mu w twarz, mimowolnie zastanawiając nad tym, kiedy właściwie znalazł się tak blisko. Co więcej wcale nie chciała, żeby ją trzymał. To nie na niej powinien się skupiać, zwłaszcza że nic nie było w porządku. Zrób coś! Błagam, zrób coś!, tłukło jej się w głowie, ale również te słowa po prostu przemykały przez jej umysł, nie będąc niczym więcej, aniżeli pozbawionymi znaczenia, niewypowiedzianymi słowami.
W tamtym momencie nie obchodziło ją, co tak naprawdę był w stanie zdziałać Marcus. Nie był lekarzem, oczywiście, ale – co nie dawało jej spokoju – pomagał w aptece! Musiał coś potrafić, cokolwiek, zwłaszcza że Cassandra…
To była tylko chwila. Zaledwie moment, a jednak jej siostra…
Nie potrafiła dokończyć tej myśli.
– Musisz sprowadzić pomoc – oznajmił Marcus, ledwo tylko skoncentrowała na nim wzrok. Miała wrażenie, że jego słowa przemykały przez jej umysł, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Powinny coś znaczyć, zwłaszcza że przecież je rozumiała, ale wrażenie było takie, jakby tak naprawdę były co najwyżej wytworem jej wyobraźni. – Słyszysz? Musisz biec do miasta i poszukać pomocy – powtórzył raz jeszcze Marcus, tym razem dla pewności ujmując jej twarz w obie dłonie i przymuszając do tego, by spojrzała mu w oczy. – Rozumiesz, co powiedziałem? Odpowiedz mi – zażądał i to ta pobrzmiewająca w jego głosie, nieco władcza nuta, sprawiła, że Beatrycze jednak zdołała się odezwać.
– T-tak. – Wzięła kilka głębszych wdechów, by łatwiej nad sobą zapanować. – Iść do miasta. Poszukać pomocy.
Właściwie sama nie była pewna, dlaczego zdecydowała się powtórzyć polecenia na głos. W jakiś pokrętny sposób to pomagało, tak jak i wykorzystywanie krótkich, stanowczych zdań. Proste słowa. Oczywiste polecenia.
Przez moment wszystko wydawało się takie proste…
Nie miała pewności, jakim cudem zdołała poderwać się na równe nogi. Tym razem nie upadła, chociaż czuła się tak, jakby w każdej chwili mogło do tego dojść. Pędziła przed siebie, a jednak wciąż czuła, że coś ciągnie ją ku dołowi – zupełnie jakby to ona tonęła, z coraz większym trudem panując nad własnym ciałem. Biegła, a przynajmniej próbowała, mając przy tym wrażenie, że porusza się zdecydowanie zbyt wolno. Plusem było to, że w ogóle posuwała się naprzód, ale mimo wszystko okolica, którą dopiero co tak beztrosko spacerowała, nagle zaczęła jawić się jako ciągnące w nieskończoność pole całkowicie zbędnych kształtów i kolorów.
Pędziła przed siebie, czując jak z każdą kolejną sekundą zaczyna brakować jej tchu. Napięte do granic możliwości mięśnie pulsowały bólem, a płuca paliły, uniemożliwiając Beatrycze zaczerpnięcie powietrza. Mimo wszystko nie zatrzymała się, obojętna również na to, że wszystko wokół zamieniło się w cały kalejdoskop kształtów i kolorów. Musiała biec – dla Cassie i siebie samej – niezależnie od tego, jak trudne by to nie było.
Za wolno. Wciąż za wolno…
Spróbowała przyśpieszyć, ale nie miała na to siły. Gwałtownie zaczerpnęła powietrza do płuc, niemalże się nim krztusząc, choć sądziła, że wyrównany oddech pomoże. A jednak wciąż czuła się tak, jakby brakowało jej nie tylko energii, ale przede wszystkim powietrza. W tamtej chwili zwątpiła, czy gdyby kogoś spotkała, dałaby radę ruszyć się choćby o krok, a co dopiero wytłumaczyć gdzie i co się stało.
Ale przecież nie mogła się zatrzymać. Musiała dotrzeć do miasta, by…
– Hej!
Czyjeś palce bez jakiegokolwiek ostrzeżenia zacisnęły się wokół jej nadgarstka. Szarpnięcie tak gwałtownie wyrwało ją z rytmu, zmuszając do zatrzymania się, że omal się nie wywróciła. Zanim zdążyła się zastanowić, jak długa poleciała przed siebie, nie upadając tylko dlatego, że ktoś ją pochwycił. W oszołomieniu spoglądała na intruza, gotowa zacząć krzyczeć i wyrywać się, ale w zamian bezgłośnie jęknęła, próbując powstrzymać się od płaczu.
Chociaż obraz wciąż się zamazywał, zdążyła zauważyć parę wpatrzonych w nią, niebieskich oczu.
– Ty… – wyrwało jej się.
Być może nie powinna czuć się zaskoczona tym, że wciąż kręcił się po okolicy. Tak naprawdę od chwili, w której zobaczyła go po raz pierwszy, minęło zaledwie kilkanaście minut, choć Beatrycze wydawało się o wiecznością. Przez dłuższą chwilę bezmyślnie wpatrywała się w twarz wpatrzonego w nią mężczyzny, niezdolna się skupić, a co dopiero zwrócić uwagę na to, że cokolwiek do niej mówił.
– Co się stało? Jesteś przerażona – oznajmił, w pośpiechu wyrzucając z siebie kolejne słowa. – Nie słyszałaś, że cię wołałem?
Może dodał coś jeszcze, ale nie słuchała. Zanim zastanowiła się nad tym, co robi, bezceremonialnie przesunęła się bliżej, zaciskając palce na przodzie jego koszuli – i to we wcale nie tak delikatny sposób. Samą siebie zaskoczyła tym, ile siły wciąż była w stanie z siebie wykrzesać, chociaż jednocześnie trzęsła się cała tak mocno, jakby miała febrę.
– Moja… Moja siostra – oznajmiła, nie odrywając od niego wzroku. Patrzyła na niego tak błagalnie, że aż się speszył, przez moment wyglądając na chętnego, żeby się wycofać. – Proszę…
– Coś stało się twojej siostrze? – drążył, coraz bardziej zniecierpliwiony. – Po kolei. Jak masz na imię?
Dlaczego musiał o to pytać akurat w tamtej chwili?!
– Cassie jest nad rzeką! – oznajmiła, tym razem podnosząc głos. Krzyk nie pomagał, ale nie mogła się powstrzymać. – Marcus kazał mi sprowadzić pomoc. Proszę…
Co tak naprawdę chciała osiągnąć? Nie miała pojęcia, ale to w gruncie rzeczy nie było ważne. Chociaż czuła, że wymaganie czegokolwiek od pierwszej napotkanej osoby – na dodatek takiej, której imienia nawet nie znała, zresztą ze wzajemnością – było czystym szaleństwem, ale nie dbała o to. Chciała, żeby jej pomógł. Nieważne jak, skoro w przypadku odmowy okazałoby się, że traciła czas. Jakim prawem ją zatrzymywał, jeśli teraz nie zamierzał kiwnąć nawet palcem?!
Z tym, że nic nie wskazywało na to, by mężczyzna zamierzał tak po prostu ją odepchnąć i odejść. Przez chwile przyglądał jej się, spięty i wyraźnie zaniepokojony, reagując dopiero w chwili, w której zapanowała nad sobą na tyle, by spojrzeć mu w oczy. Coś w spojrzeniu tych lśniących, błękitnych tęczówek sprawiło, że zamarła, nagle czując się po prostu bezpieczna.
– Jak masz na imię?
Tym razem już nie próbowała rzucać się o to, że przejmował się czymś tak nieistotnym. Westchnęła cicho, po czym odpowiedziała. Przynajmniej próbowała, bo udało jej się odezwać dopiero przy drugiej próbie.
– Beatrycze.
– Beatrycze – powtórzył, starannie wypowiadając jej imię. Zamarła w bezruchu, w napięciu oczekując tego, co zamierzał dodać. – Wracaj do miasta, co?
Nie tego się spodziewała. Tym bardziej nie brała pod uwagę, że wraz z tymi słowami, nieznajomy po prostu się odsunie, zamierzając odejść. Zachwiała się, spoglądając w ślad za nim i próbując zrozumieć, dlaczego wraz z Marcusem musieli wydawać jej te same polecenia.
A potem, zanim w ogóle zdążyła zdecydować, co powinna zrobić, nogi w końcu odmówiły Beatrycze posłuszeństwa, a potem była już tylko ciemność.

Nie miała pewności, co działo się później. Obudziło ją kołysanie, choć nie od razu pojęła, co mogłoby oznaczać. W głowie miała pustkę, a kiedy zatrzepotała powiekami i uniosła głowę, nad sobą dostrzegła pozbawioną jakiegokolwiek konkretnego wyrazu twarz Marcusa. Zawahała się, mimochodem myśląc, że coś w przeciągającym się milczeniu i jego postawie najzwyczajniej w świecie ją przerażało. Nie potrafiła tego jednoznacznie sprecyzować, ale mimo wszystko…
– Marcus? – szepnęła tak cicho, że mógłby jej nie usłyszeć, ale na szczęście prawie natychmiast na nią spojrzał.
– Prawie jesteśmy w domu – oznajmił ze spokojem, ale wcale nie poczuła się dzięki temu lepiej. – Nie przejmuj się.
Coś w jego słowach wydało się Beatrycze co najmniej niedorzeczne. Wciąż czuła się otępiała, ale powoli zaczynała dochodzić do siebie, z wolna przypominając sobie, co miało miejsce. Mogła tylko zgadywać, która godzina i ile czasu minęło, odkąd biegła w stronę miasta, ale…
Cassie. Cassie!
Nagle wyprostowała się niczym struna, przez co trzymający ją mężczyzna zwolnił, wyraźnie mając problem z tym, żeby ją utrzymać. Przez jego twarz przemknął cień, tym samym sprawiając, że jego zachowanie wydało się Beatrycze jeszcze bardziej niepokojące. To wszystko takie było, przez co czuła się tak, jakby nagle wybudziła się z jakiegoś koszmaru.
Z tym, że to nie było tak. Bardziej prawdopodobne wydawało się, że nadal w nim trwała, a jednak…
– Cassie – wykrztusiła z trudem, ale na tyle stanowczo, by Marcus pojął, że nie zamierzała odpuścić. – Co z moją siostrą?
– Będzie w porządku – odpowiedział natychmiast. Zbyt szybko i gwałtownie, zupełnie jakby sam miał problem z uwierzeniem we własne słowa. Z jakiegoś powodu zabrzmiały raczej jak pobożne życzenie, którego spełnienia sam życzył. – Jest bezpieczna. Na razie chcę odstawić do domu ciebie.
Czuła, że coś w tym wszystkim nie ma sensu. Jego wyjaśnienia wydawały się mocno naciągane, poza tym – co nagle sobie uświadomiła – w żaden sposób nie tłumaczyły tego, co chciała wiedzieć. Wydawały się zbyt wymijające i lakoniczne, by potrafiła się dzięki nim uspokoić. W zasadzie w jednej chwili poczuła się jeszcze bardziej zagubiona, a jednak nie potrafiła przymusić się do zadawania dalszych pytań.
– Puść mnie – zażądała i to była najbardziej świadoma myśl, którą udało jej się z siebie wykrztusić. Marcus zawahał się, ale nie dała mu czasu na wątpliwości. – Nic mi nie jest. Po prostu mnie postaw.
To wcale nie było takie oczywiste, ale nie wyobrażała sobie, że miałaby pozwolić się dalej nieść. Prawie natychmiast tego pożałowała, bo niewiele brakowało, żeby już na wstępie wylądowała na ziemi, ale w porę udało jej się uchwycić równowagę. Marcus westchnął, po czym jak gdyby nigdy nic objął ją w pasie, nie czekając na przyzwolenie. Chociaż miała ochotę zaprotestować, nie zrobiła tego, w zamian mocniej uczepiając się jego ramienia.
Coś się stało. Coś złego, tłukło jej się w głowie, ale z uporem odrzucała od siebie tę myśl. W dzieciństwie to byłoby dużo prostsze – udawać, że coś, co się zanegowało, nie mogło mieć racji bytu. Może jeszcze kilka lat temu taka taktyka miałaby rację bytu, ale w tamtej chwili Beatrycze czuła się zbyt świadoma, by tak po prostu być w stanie oszukiwać samą siebie.
Szok z wolna zaczął ustępować, pozostawiając po sobie wyłącznie coraz silniejszy niepokój. Już nie płakała, a tym bardziej nie próbowała miotać się na wszystkie strony, będąc od rzeczy i walcząc o każdy oddech. W zamian poczuła się przede wszystkim zmęczona, ale próbowała ignorować to uczucie, w zamian z uporem idąc przed siebie, by nie spowalniać Marcusa. Wciąż mocno przytrzymywała się jego ramienia, nie dbając o to, że ktoś mógłby ich zobaczyć i wyciągnąć jakiekolwiek nieprawdziwe wnioski. Zresztą wątpiła, by wyglądała jak ktoś, kto wracał z potajemnej schadzki z mężczyzną; była na to zbyt blada i przerażona, w efekcie wyglądając bardziej jak siódme nieszczęście, nie zaś czyjakolwiek kochanka.
Odrzuciła od siebie te myśli, uznając je za co najmniej niedorzeczne. Kogo zresztą obchodziło to, w jaki sposób wyglądała? Mimo wszystko spróbowała otrzeć twarz, bezskutecznie próbując doprowadzić się do porządku i przy okazji zająć czymś ręce. W milczeniu powiodła wzrokiem dookoła, jakby chcąc wypatrzeć jakiekolwiek oznaki czyjejś bytności. Z opóźnieniem uświadomiła sobie, że Marcus prowadził ją znajomą, opustoszałą drogą, którą nie tak dawno temu szła z Cassandrą do miasta, namawiając siostrę na spotkanie z nim.
Teraz to wszystko wydawało się tak bardzo odległe i jakby nierzeczywiste. Równie nieprawdziwe wydało się Beatrycze wspomnienie mężczyzny, którego poznała. Pamiętała jak na niego krzyczała, wręcz błagalnie odpowiadając na pytania, które jej zadawał, a później…
– Marcus? – szepnęła z wahaniem.
Udało jej się ściągnąć na siebie jego uwagę. Drgnął, po czym w pośpiechu spojrzał na nią, wyraźnie zaniepokojony. Wyczuła, że się spiął, wyraźnie obawiając kolejnych pytań o Cassandrę, ale postanowiła mu tego zaoszczędzić.
W końcu powiedział, że jest bezpieczna, prawda…?
– Spotkałam… kogoś – przyznała cicho, starannie dobierając słowa. – Naprawdę starałam się sprowadzić pomoc. Ja…
– Och, sprowadziłaś – przerwał pośpiesznie, widząc, że coraz bardziej zaczynała plątać się we własnych słowach. – Dlatego w ogóle tutaj jestem. Lawrence się wszystkim zajął.
– Lawrence…
– Nie myśl o tym teraz – uciął stanowczo. – Na razie powinienem odstawić cię do domu i powiadomić twoją matkę. Tylko to się liczy.
Powstrzymała się od protestów. W zamian spróbowała skupić się na słowach Marcusa, tak jak wcześniej starała się wykonywać krótkie, konkretne polecenia. W jakiś trudny do opisania sposób to pomagało – konkretne cele, które należało spełnić w pierwszej kolejności. Dzięki temu mogła nie myśleć i działać, o ile coś tak oczywistego jak powrót do domu, było w jakikolwiek sposób użyteczne.
Jej myśli wirowały, raz po raz mieszając się ze sobą. Lawrence… Miał na imię Lawrence? Nie poczuła się lepiej, znając imię swojego rozmówcy, ale przynajmniej wiedziała, komu dziękować. Cokolwiek miałoby oznaczać to, że zajął się wszystkim, skoro tak naprawdę nie zdążyła powiedzieć mu nic praktycznego.
Coś ścisnęło ją w gardle, gdy uprzytomniła sobie, jak bezsensownie zachowywała się podczas tamtej rozmowy. Marcus powierzył jej zadanie – i to na dodatek aż tak ważne – a jednak nie potrafiła się z niego wywiązać. Wpadła w histerie, odpowiadając na pytania Lawrence'a tak nieporadnie, że prawdziwym cudem wydawało się to, że cokolwiek zdołał dzięki takim wyjaśnieniom zdziałać. Jeśli miała być ze sobą szczera, nie pomagała, ale stanowiła ni mniej, ni więcej, ale po prostu ciężar, z którym obaj mężczyźni w jakiś sposób musieli sobie poradzić.
To moja wina, uświadomiła sobie i w tamtej chwili na domiar złego zrobiło jej się dobrze. Jeśli Cassie coś się stanie…
Widok domu wcale nie podziałał na nią kojąco. Zadrżała, nagle jeszcze bardziej roztrzęsiona i niepewna tego, co działo się wokół niej. Spróbowała oswobodzić się z uścisku Marcusa, ale ten jej nie puścił, w zamian bardziej stanowczo chwytając za ramię. Pewnym krokiem ruszył ku drzwiom, chociaż najpewniej zdawał sobie sprawę z tego, że nie czeka go miłe powitanie. Znał Ariadnę, a już na pewno wiedział jak zaborcza potrafiła być, kiedy chodziło o córki.
I słusznie. Mój Boże, słusznie…
Beatrycze przez moment zapragnęła zamknąć oczy i całkiem odciąć się od wszystkiego, co działo się wokół niej. Wiedziała, że to ona powinna przejąć kontrolę nad sytuacją i w końcu odciążyć Marcusa, ale nie potrafiła się do tego zmusić. Strach ścisnął ją za gardło, skutecznie pozbawiając tchu i czyniąc wszystko jeszcze bardziej skomplikowanym.
Czy mama i Leana wróciły już z targu? Podejrzewała, że tak. Nie miała pewności, ile czasu tak naprawdę minęło, odkąd wyciągnęła Cassie z domu, ale podejrzewała, że dość, by obie zdążyły zorientować się, że coś mogłoby być nie tak. Myśl o tym, że teraz miałaby tak po prostu stanąć przed którąkolwiek z nich prosto w oczy opowiedzieć o wszystkim, co się wydarzyło…
To moja wina.
Nie zauważyła, by Marcus zdążył zapukać, a jednak drzwi nagle się otworzyły. Ariadna pojawiła się tuż przed nią, blada i zapłakana, ale o wiele spokojniejsza, niż Beatrycze mogłaby być. Ona wie, uwiadomiła sobie, nim jednak zdążyła zastanowić się  nad tym, jak to możliwe, matka bezceremonialnie wzięła ją w ramiona, zamykając w zdecydowanym uścisku.
Trycze zesztywniała, skutecznie wytrącona z równowagi. Przez dłuższą chwilę trwała w bezruchu, po prostu pozwalając, by Ariadna tuliła ją do siebie, raz po raz przeczesując palcami jej włosy. Przez moment poczuła się bezpieczna, a przy tym gotowa przysiąc, że minęła cała wieczność, odkąd matka po raz ostatni trzymała ją w ten sposób. Chyba coś mówiła, ale to nie brzmiało jak wyrzuty, a tym bardziej krzyki. Wręcz przeciwnie – wydało się kojące, chociaż Beatrycze nie sądziła, że akurat Ariadna będzie w stanie zacząć zachowywać się w ten sposób.
– Już słyszałam – szepnęła kobieta. Zwracała się do Marcusa, jednocześnie wciąż mocno tuląc do siebie córkę. – Miałam wychodzić, ale wtedy was zauważyłam. Dziękuję ci.
Beatrycze nie była w stanie skupić się na odpowiedzi Marcusa. Nagle wszystko działo się bardzo szybko, choć w objęciach Ariadny miała dość ograniczone pole widzenia. Usłyszała za to, że Ariadna zawołała Leanę, ta zaś prawie natychmiast pojawiła się na ganku, równie blada i wystraszona.
Uścisk matki zelżał, a chwilę później stanowczo odsunęła o siebie Beatrycze, w zamian popychając ją w stronę drugiej córek.
– Zabierz siostrę do pokoju, żeby odpoczęła – oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu tonem. Mówiła szybko, starannie dobierając słowa. Głos nawet jej nie zadrżał, chociaż w tonie dało się wyczuć wyraźne napięcie. – Nie ruszajcie mi się z domu. Ja niedługo wrócę – dodała, a Beatrycze jęknęła cicho.
– Mamo…
Ariadna rzuciła jej spojrzenie wystarczająco stanowcze, by Trycze momentalnie zamilkła. Bez słowa wtuliła się w Leanę, kiedy ta nagle znalazła się tuż obok niej.
– Poczekajcie tu na mnie – powtórzyła raz jeszcze kobieta, tym samym uciekając wszelakie dyskusje. – Wtedy porozmawiamy.
Wraz z tymi słowami, nie czekając na jakiekolwiek oznaki protestu, po prostu wyszła, bezceremonialnie zamykając za sobą drzwi. Przez okno Beatrycze zdążyła zauważyć, że ruszyła przed siebie, trzymając się blisko Marcusa, chociaż wystarczyła chwila, by zostawiła mężczyznę w tyle.
Wkrótce po tym oboje zniknęli z zasięgi wzroku, a Beatrycze i Leana zostały same.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz